Przepis z czasów kiedy jeszcze jadałem mięso. Jakość gwarantowana.
Co by jasność była – doszedłem do tego sam, na drodze eksperymentów. Jeśli ktoś chce mnie zatrudnić jako szefa kuchni – proszę o propozycje via mail (nie znam się na sałatkach).
Potrzebujmy po kolei – piersi kurczęcia, gin, oliwę, pietruszkę w całości, mąkę, jajko, bułkę tartą, oscypek (względnie sezam), olej, przyprawy.
Filety kroimy w sześcianiki, raczej większe niż mniejsze. Wrzucamy do miski, gdzie zalewamy je ginem (nie za dużo, lepiej wypić), mieszamy, odstawiamy na chwilę. Chwilę tą przeznaczamy na jak najdrobniejsze posiekanie pietruszki, którą to pietruszkę wrzucamy do pływających w ginie kurzych sześcianików. Następnie dodajemy odrobinę curry, jeszcze mniejszą odrobinę szafranu i zupełnie mało gałki muszkatołowej. Zalewamy to wszystko oliwą co by pływało i wstawiamy do lodówki. Trick jest taki, że im dłużej to sobie w lodówce posiedzi, tym lepiej, do pewnego stopnia w każdym razie (po tygodniu już nie polecam). Zatem umówmy się, że jak u Maćka Kuronia mamy następny dzień. Wyjmujemy kurczaka z oliwy, otrzepujemy z pietruszki, lekko solimy i teraz zaczyna się zabawa. Mieszamy bułkę tartą z tartym oscypkiem (ewentualnie sezamem) i standardowo – mąka, jajko, bułka. A kiedy już wszystkie kawałeczki są ładnie przygotowane, smażymy w głębokim oleju. Bardzo krótko, minuta wystarczy. To wszystko. Podawać z czymkolwiek na co się ma ochotę. Warto się natrudzić trochę i przygotować więcej, bo doskonale smakuje też na zimno z wszelkiej maści sosami.
Smacznego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy za wszystkie komentarze